Może jeszcze na niewielu milongach byłam. I z nie każdego pieca chleb jadłam;-)
Zawsze idzie się na milongę z pewnym bagażem dnia codziennego. Jeszcze taszczy za sobą niedomknięte sprawy. Przypomina w drodze o czymś, co należało zrobić. I lekka nutka niepokoju gdzieś tam drzemie… Trudno jest się wyzbyć wszystkiego i przyjść niczym tabula rasa, ciesząc się tym, co za chwilę będzie niespodziewane.
Każda milonga ma inny klimat. Inną aurę. Nie tylko za sprawą samego miejsca, które czasem bywa bardziej lub mniej udane… Klimat bowiem tworzą sami ludzie i ich nastawienie, które wyczuwa się po prostu od progu. Czasem doznaje się uczucia łagodności i spokoju. Niczym subtelne wejście w sen. Czasem, podenerwowanie i spięcie…
Ale milonga to dla mnie otwarcie innego, równoległego wymiaru rzeczywistości. Rzeczywistości, gdzie starasz się wyzbyć tego, co ze sobą targasz, by w końcu na moment uwolnić się. I zapomnieć.
Co znaczy, że milonga jest wydarzeniem? To zjednanie sobie i miejsca, i tego niewypowiedzianego czaru chwili, w której czasem wydaje się, że śnisz. Ta granica pomiędzy światami, gdzie to co realne, a to co rzeczywiste, staje się naprawdę nikłe. Gdzie po wyjściu z milongi zastanawiasz się – czy ja faktycznie tam byłam? I wspominasz. Po prostu powracasz z uśmiechem do tej właśnie milongi, jako chwili. Bo czas tutaj, staje się pojęciem nad wyraz względnym.